
–Blurt – Pagan Strings
(art punk / no wave / post-punk / jazz rock)
Powiedzieć, że zespół Blurt jest pomijany w historii brytyjskiego post-punku, to nic nie powiedzieć. Nie ma o nich ani słowa w książce „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz” Simona Reynoldsa. A szkoda, bo to bardzo ciekawa grupa dowodzona przez wokalistę i saksofonistę Teda Miltona. „Pagan Strings” to album nagrany 10 lat po znakomitym debiucie, pokazujący, że zespół jest w formie. Płyta zarejestrowana przez trio balansuje gdzieś pomiędzy post-punkiem, no wave i jazz rockiem. Mój ulubiony utwór to „Bright Red White + Blue”, przy którym zawsze trudno mi usiedzieć w miejscu.
—Redman – Whut? Thee Album
(hip-hop)
W roku „199-mothafuckin-2” raper Redman wydał swój debiutancki album utrzymany w luźnym imprezowym klimacie. Na początku płyty przedstawia się jako „The Funkadelic Devil, hit you with the rap level of ten” i nie są to słowa rzucane na wiatr. Redman rapuje pewnie, ma pomysłowe rymy i często stosuje aliterację. Podkłady to duża dawka funku, przede wszystkim utworów Parliament. Na „Whut? Thee Album” chwali się swoimi umiejętnościami rymowania, niszczeniem przeciwników potężnymi dissami i oczywiście byciem doskonałym w łóżku, czyli standard. Warto zwrócić uwagę na walory edukacyjne niektórych utworów: trzeba tu wymienić „How to Roll a Blunt” (wiadomo o czym) oraz „So Ruff”, w którym raper zachęca do uprawiania seksu w prezerwatywie („To all my brothers, wear your hats, you can either get with this, or you can either catch the claps”).
—Morphine – Good
(alternative rock / jazz rock)
Debiut Morphine to dla mnie dzieło skończone. To tutaj jest esencja wyjątkowego stylu grupy: charakterystycznego brzmienia saksofonu barytonowego, 2-strunowego slide basu oraz perkusji. Uwielbiam też kolejne płyty Morphine, na których zespół rozwijał styl i wzbogacał brzmienie, ale to „Good” jest dla mnie najważniejsza. Słucham jej od 20 lat z takim samym zachwytem i nie zapowiada się, by coś miało się w tym względzie zmienić. W tekstach Mark Sandman skupia się na relacjach damskomęskich, a w jego uwodzicielskim głosie słychać, że swoje już przeżył. I nie bez powodu nazywał muzykę Morphine terminem „fuck rock”, bo muzyka na „Good” z pewnością jest bardzo erotyczna i zmysłowa.
—Babes in Toyland – Fontanelle
(alternative rock / grunge)
Jakim pięknym pierdolnięciem się ten album zaczyna. Singlowy „Bruise Violet” od razu ustawia klimat albumu i pokazuje, czego można się spodziewać. Mimo przejścia do dużej wytwórni nie ma tu złagodzenia brzmienia i przymilania się do radia i telewizji. Album, wyprodukowany przez gitarzystkę Kat Bjelland i Lee Ranaldo z Sonic Youth, to dla mnie najlepszy materiał, jaki nagrały dziewczyny. Przez wszystkie 15 numerów jestem tak samo pod wrażeniem. Świetnie wychodzą im zarówno wściekłe krótkie utwory z szaleńczymi wokalami kat, jak i te spokojniejsze.
—Nick Cave & The Bad Seeds – Henry’s Dream
(punk blues / singer-songwriter)
Kiedyś to był mój ulubiony album Bad Seeds. Obecnie najwyżej stawiam „Firstborn is Dead”, ale ta płyta to wciąż jeden z moich faworytów w dyskografii zespołu. Dla mnie jest to powrót do formy po nieco słabszej „The Good Son”, która była przeładowana balladami. Tutaj od pierwszego numeru słychać, że będzie bardziej gitarowo niż poprzednio. Podobno Nick Cave nie był zadowolony z brzmienia albumu, ale ja akurat bardzo lubię produkcję „Henry’s Dream”. I są tu utwory, które ubóstwiam, jak „Jack The Ripper” czy „John Finn’s Wife”, który jest popisem storytellingu Cave’a.
—Nirvana – Incesticide
(grunge)
„Incesticide” to składanka utworów niepublikowanych, singli, wersji alternatywnych i nagrań dla BBC, ale trudno mi traktować tę płytę jako typowy cash grab. Tym bardziej że na tym albumie są jedne z moich ulubionych utworów Nirvany: znakomity otwieracz „Dive”, przebojowy „Sliver” czy cover Vaselines – „Molly’s Lips”. No i można tu posłuchać wczesnych nagrań zarejestrowanych w 1988 roku z Dale’em Croverem z Melvins za bębnami – najbardziej lubię dziwaczny „Hairspray Queen” z fajną linią basu. Zbieranina kawałków z różnych lat i sesji, ale wszystkiego słucham z taką samą przyjemnością.
—Tori Amos – Little Earthquakes
(singer-songwriter / art pop)
Ale ja się nasłuchałem Tori Amos na początku studiów. Za to na ostatnie 10 lat kompletnie straciłem ją z oczu i uszu i nie sprawdzałem, co nagrywa. Po płyty z lat 90. wciąż chętnie sięgam, ze szczególnym uwzględnieniem debiutu. Co tu kryć? Ten zestaw szczerych i intymnych piosenek nadal się broni i jest dowodem świetnych umiejętności kompozytorskich Tori. „Crucify”, „Winter”, „Happy Phantom” – co utwór to złoto, a jej głos wciąż mnie zachwyca. No i „Me and a Gun” działa tak samo i brzmi naprawdę wstrząsająco.
—Dead Moon – Strange Pray Tell
(garage rock / punk blues)
„Strange Pray Tell” to obok debiutanckiej płyty mój ulubiony materiał Dead Moon. Każdy utwór to strzał w dziesiątkę i nucę wszystko jak leci: czy to ballady, czy ostrzejsze numery Jak to u Dead Moon – brzmienie jest demówkowe, wokale bezwstydnie ocierające się o fałsz i zero poprawiania czegokolwiek. Jest cudownie żywe garażowe brzmienie, które znakomicie służy przygotowanym przez zespół utworom, które czerpią zarówno z punka, jak i bluesa.
—Asphyx – Last One On Earth
(death metal)
O ile na pierwszej płycie holenderskiego Apshyx czegoś mi brakowało, to w przypadku „Last One On Earth” wszystko jest na swoim miejscu i pozostaje mi tylko machać głową do rytmu. Na drugim albumie zespół nie tylko przygotował znakomite numery, lecz także opakował je w znakomite brzmienie (zwłaszcza gitary mają piękny miażdżący sound). Wokale Van Drunena są cudownie chore i opętane. Nie ukrywam, że wolę taki sposób śpiewania niż typowe growle, do tego świetnie pasują do tego oldschoolowego death metalu. Moi faworyci to najkrótszy na płycie pędzący na załamanie karku „Serenade in Lead” oraz najdłuższy tytułowy „Last One On Earth”, przy słuchaniu którego czuję, jakby jechał po mnie walec.
Skomentuj